Skromne są także znaleziska pochodzące z jamy grobowej oznaczonej litera V, w której ukryto szczątki czterech żołnierzy Wileńskiego Ośrodka Mobilizacyjnego AK, a wśród nich dowódcę V Brygady Wileńskiej, mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę” kilkanaście guzików, fragmenty obuwia, połamany grzebień, Nie można precyzyjnie określić, czyją były własnością - w zbiorowym dole przedmioty mogły ulegać przemieszczeniom.
W środkowej gablocie na drugim poziomie umieszczono szczególne przedmioty: medaliki i krzyżyki. Jest ich niewiele, nie maja łańcuszków (z jednym wyjątkiem), co świadczy o tym, ze były przez swych właścicieli ukrywane, być może zaszyte w odzieży Wystawa jest skonstruowana tak, by nie rozdzielać przedmiot6w wy- dobytych z jednej jamy, tzn. gablota odpowiada całości znaleziska wydobytego z jednego miejsca, jednak przedmioty o charakterze sakralnym zostały pokazane w innym kontekście, Znalazły się w jednej gablocie, ustawionej w centralnym punkcie I pietra Pawilonu X, przed kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. W kościołach w Polsce istnieje do dziś zwyczaj umieszczania przy obrazach Matki Boskiej darów wotywnych - różańców, biżuterii, krzyżyków etc. Ta gablota ma nawiązywać do tego obyczaju. Przedmioty, które towarzyszyły skazańcom w chwili śmierci, są świadkami zbrodni, ale i świadectwem wiary. W tej gablocie znajduje się także jedyny przedmiot, który nie pochodzi z Kwatery Ł. To ryngraf Bohdana Olszewskiego, żołnierza NSZ, powieszonego 18 maja 1946 r., z wyrytym jego imieniem i nazwiskiem oraz słowami ,,Eviva NSZ. Hic transit gloria mundi". Został odnaleziony przez zespół badaczy z Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN na warszawskim cmentarzu na Bródnie, na którym dokonywano tajnych pochówków więźniów straconych w praskim więzieniu przy ul. Namysłowskiej, tzw. Toledo.
Jeden z medalików w trakcie zabiegów konserwatorskich ujawnił na rewersie wydrapane jakimś cienkim przedmiotem trzy imiona: Wacek, Halina, Amelia. Należał do zamordowanego w 1949 r. w więzieniu na Mokotowie Wacława Walickiego i wraz z nim spoczął w nieoznaczonej jamie grobowej na Kwaterze Ł. Halina to imię aresztowanej wraz z nim żony; Amelia - urodzonej w więzieniu córki. Po siedemdziesięciu latach córka zobaczyła przedmiot, o którego istnieniu nie wiedziała, a który był nie tylko pamiątka po ojcu, ale i listem od człowieka, który jej nigdy nie widział,
W archiwach IPN zachowała się dokumentacja uzupełniająca obraz dramatu rodziny Walickich - prośby o ułaskawienie Haliny Walickiej, rokrocznie pisane przez jej matkę, Filomenę Rytel. Na tych petycjach najczęściej figurują odręczne dopiski: „bez biegu”, „pozostawić bez biegu”. Dopiero w kwietniu 1957r. Najwyższy Sąd Wojskowy dochodzi do wniosku, iż: brak jest dowodów w sprawie uzasadniających skazanie Rytel Haliny... Ogólnikowe stwierdzenia, że skazana pełniła funkcję łączniczki siatki szpiegowskiej ... nie mogą stanowić podstawy do ... skazania". Halina Walicka spędziła w więzieniu osiem lat.
Ostatnią część wystawy stanowi opowieść o działaniach poszukiwawczych, jakie były prowadzone w Kwaterze Ł w latach 2012-2017 przez zespół IPN kierowany przez prof. Krzysztofa Szwagrzyka. W formie reportażu zaprezentowane są kolejne etapy prac. W celach - odsunięte od bezpośredniego oglądu widza - ukazane są jamy grobowe, w których archeolodzy odsłaniali wrzucane bezładnie, często do zbiorowych dolów, poprzerastane korzeniami ludzkie szczątki.
Osobne miejsce poświecono odkryciu jamy grobowej Zaporczyków: Dół, w którym znaleźliśmy szczątki pana majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory” początkowo nie był dla nas niczym szczególnym. Pracowaliśmy tam pełne trzy dni. A działo się tak dlatego, że ktoś starał się doprowadzić do tego, że na bardzo wąskiej przestrzeni zostanie wciśniętych ośmiu mężczyzn. I dopiero ostatniego dnia doszliśmy do ostatnich szczątków. Dzisiaj już wiemy, że były to szczątki pana majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory”. Oprawcy rzucili go najgłębiej, twarzą do ziemi. Miał zgiętą rękę, zgiętą nogę, a więc wrzucili go do tego miejsca, a na nim układali szczątki jego najbliższych współpracowników. Prof. Krzysztof Szwagrzyk, wypowiedz z filmu ,,Zapora", rez. K. Starczewski.
Gdy wyprowadzano z Powązek szczątki odnalezionych po zakończeniu prac w 2012 r. nikt jeszcze nie wiedział, że na czele konduktu pogrzebowego niesiono trumnę ze szczątkami ,,Zapory".
W jednej z cel w ostatniej części ekspozycji eksponowane są fragmenty tkaniny - jedyne przedmioty, jakie zachowały się w dole, w którym spoczywały szczątki wyższych dowódców marynarki wojennej, zamordowanych w grudniu 1952 r. - Stanisława Mieszkowskiego, Zbigniewa Przybyszewskiego i Jerzego Staniewicza. Skromna zawartość gabloty kontrastuje ze zdjęciem z uroczystego pogrzebu komandorów, który miał miejsce w grudniu 2017 roku, sześćdziesiąt pięć lat po ich śmierci. Życzenie ,,ludzkiego pochowania", wyrażone przez wdowę po komandorze, wreszcie zostało spełnione: Proszę o zezwolenie na ekshumacje zwłok celem ludzkiego pochowania. Zwracałam się już w tej sprawie do Generała Prokuratora oraz Naczelnego Prokuratora Wojskowego, od których otrzymałam odpowiedzi odmowne, motywowane nieznajomością miejsca pochowania mojego męża... Anna Mieszkowska, wdowa po kmdr. Stanisławie Mieszkowskim.
Swoistym podsumowaniem zarówno wystawy, jak i prac są cyfry: prowadzone w pięciu etapach, trwające w sumie 153 dni prace poszukiwawcze pozwoliły odnaleźć szczątki około 300 osób. Większość spośród odnalezionych stanowią zamordowani w więzieniu przy Rakowieckiej więźniowie polityczni. W pracach uczestniczył zespół około 50 specjalist6w z różnych dziedzin, wspierany przez wolontariuszy. Przesiano ponad 1000 ton ziemi, by mieć pewność, że nie pozostawiono na Łączce żadnych szczątków ludzkich, by każdy miał szansę, na ludzki pochówek.
W ostatnim, pomorskim etapie szlaku bojowego 5. Wileńskiej Brygady AK, w polowych oddziałach pozostawały trzy sanitariuszki: Danuta Siedzikówna ps. „Inka”, Lidia Lwow ps. „Lala” oraz Janina Wasiłojć ps. „Jachna”. „Jachna” i„Lala” były nie tylko towarzyszkami broni– były przyjaciółkami. Połączyła je wojna i służba Polsce. Gdy wyszły z więzienia, pozostały w bliskim kontakcie, choć mieszkały w innych miastach: Janina w Szczecinie, Lidia w Warszawie. Wspierały się, rozumiały, zwierzały z największych obaw, dzieliły radościami. Stały się rodziną. Ich dzieci mówiły na nie „ciocia”.
„Inka”, „Jachna”, „Lala”
Marzena Kruk
Archiwum IPN
Lidia i Janina przed wybuchem wojny mieszkały na Wileńszczyźnie, i chociaż ich drogi biegły blisko siebie, spotkały się dopiero w partyzantce. W tym samym czasie odbywały kary więzienia w Fordonie i Inowrocławiu. I choć władze zadbały, aby nigdy nie trafiły do tej samej celi, miały ze sobą kontakt. Wspólnota przeżyć tamtych lat stała się fundamentem przyjaźni na resztę życia. Inaczej było z „Inką”. Łączyła je z pewnością wspólnota ideałów i wartości, walka i służba. Spotkały się zaledwie dwa, może trzy razy, na koncentracjach. Raczej niewiele rozmawiały.

Podlasie, 1945r. Stoją od lewej: plut. Leon Smoleński ps. „Zeus", sanitariuszka plut. Z cenz./ ppor. cz. w. Lidia Lwow- Eberle ps. „Lala”, „Ewa”, 1P - plut. Henryk Wieliczko ps. „Lufa”. Fot. AIPN
Nie dane im było poznać się bliżej i zaprzyjaźnić. Lidia i Janina zapamiętały „Inkę” jako wesołą, ładną i skromną dziewczynę: „Inka” była świetna dziewczyną. Młodziutka (…) była naprawdę wspaniała, taki normalny człowiek. (…) Mimo młodych lat była poważna. (Biuletyn „Rakowiecka 37”, nr 9). Podobnie opisał ją we wspomnieniach Olgierd Christa: Była bardzo lubiana za skromność, a jednocześnie hart i pogodę ducha. Znosiła trudy z równą chłopcom wytrwałością, zwłaszcza psychiczną. Raz tylko w czasie powrotu znad Wisły prosiła, by ktoś przejął jedną z jej ciężkich toreb. Maszerowaliśmy wtedy prawie półbiegiem ze względu na odległe miejsce postoju, a ją właśnie gnębił brak formy”. (O. Christa, U „Szczerbca” i „Łupaszki”, Warszawa 2000, s. 219) Gdy w kwietniu 1943 r. por. Antonii Burzyński ps. „Kmicic” za zgodą Wileńskiego Okręgu AK rozpoczął formowanie pierwszego na Wileńszczyźnie oddziału partyzanckiego, towarzyszyło mu zaledwie czterech kolegów. W ciągu kilku miesięcy oddział rozrósł się dzięki stale zgłaszającym się ochotnikom. Wśród napływających byli i tacy, którzy zgłaszając się do służby zabierali ze sobą całe rodziny. Zagrożeni aresztowaniem i wywózką, szukali schronienia w lasach, pod osłoną partyzantów. Dawało im to również szansę podjęcia czynnej walki z okupantem. Kobiety (matki, córki, siostry) partyzantów często również chciały walczyć z bronią w ręku, ale ostatecznie zdecydowana większość z nich pełniła rolę sanitariuszek, łączniczek lub wywiadowców. Dzisiaj nikt nie zadaje pytania, jak to się stało, że kobiety pełniły czynną służbę w oddziałach partyzanckich. W naszej świadomości mocno utrwalony jest obraz dziewcząt z przewieszoną przez ramię torbą sanitarną, towarzyszących partyzantom. Wówczas ich służba nie była taka oczywista – i choć formalnego zakazu przyjmowania kobiet do oddziałów partyzanckich nie było, niektórzy dowódcy, jak choćby Gracjan Fróg „Szczerbiec”, nie dopuszczali ich do służby. Jednak w oddziale „Kmicica”, a także w 4. i 5. wileńskich brygadach AK, kobiety służbę pełniły. Najwcześniej, bo w czerwcu 1943 r., służbę partyzancką rozpoczęła „Jachna”. Zagrożeni aresztowaniem polscy konspiratorzy z Miadzioła, a w tej grupie i rodzina Wasiłojciów, przyłączyli się do „Kmicica”. W nocy z 7 na 8 czerwca 1943 r. nieoczekiwanie musieliśmy uciekać. Wszyscy przygotowywaliśmy się do pójścia do partyzantki, ale miało to nastąpić później. Tymczasem jakiś pijany Niemiec przypadkiem wygadał się przed kimś z naszych, że następnego dnia mają się rozpocząć aresztowania polskich konspiratorów. To przyspieszyło nasze wyjście do lasu. Aby zabrać ze sobą jak najwięcej broni, chłopcy zaplanowali opuszczenie posterunku na moment zmiany warty (…) Przebiegając koło naszego domu, zastukali do okna i zawołali: „Uciekajcie, bo rano Niemcy Was aresztują”. Wyskoczyliśmy więc z łóżek, złapaliśmy rzeczy i wybiegliśmy z mieszkania. U mnie w domu był zwyczaj, że zawsze mieliśmy przygotowane teczki, żeby można uciekać w każdej chwili. (…) Zebrało się nas około 20-30 osób. (…) Kiedy dobiegliśmy do lasu, dwóch chłopaków poszło na kontakt do „Kmicica”. My czekaliśmy na łączników. Do dzisiaj pamiętam, przyjechali konno. Po tylu latach pierwszy raz zobaczyć żołnierza w mundurze z orłem na czapce, w dodatku ułana to było przeżycie. (Nie było czasu…, s. 38-39.) Początkowo „Jachna” nie chciała być sanitariuszką: Zgłosiłam się na strzelca. Przechodziłam szkolenie, oswajaliśmy się z bronią, miałam zajęcia strzeleckie, m.in. z celności. Ponadto wszyscy musieliśmy pomagać w kuchni – mieliśmy dyżury. Czasem trzeba było, jak ktoś przyjeżdżał, odprowadzić go albo bezpiecznie doprowadzić do oddziału, i ja też takie zadania dostawałam. Pełniłam również wartę. W oddziale „Kmicica” w sanitariacie pomagałam sporadycznie (…). Sanitariuszką zostałam później, już w 5. Brygadzie. („Nie było czasu na strach…” Z Janiną Wasiłojc-Smoleńską rozmawiają Marzena Kruk, Edyta Wnuk, Szczecin 2009, s.38-39.)

Przystań Żeglarska nad Jeziorem Narocz, lata 30 Fot. NAC

„Lala” służbę w oddziale „Kmicica” rozpoczęła 15 sierpnia 1943 r., w dość nietypowych okolicznościach. Fałszywie oskarżona o współpracę z Niemcami, została zaocznie skazana na śmierć. Wacław Szewieliński „Zawisza”, który otrzymał rozkaz wykonania wyroku, po zasięgnięciu opinii sąsiadów nabrał na szczęście podejrzeń o bezpodstawności oskarżeń. W celu wyjaśnienia zabrał ją do dowódcy. Jego przypuszczenia potwierdziło śledztwo i wyrok anulowano, ale do domu „Lala” już nie wróciła. (W. Szewielński, Strzępy wspomnień „Zawiszy” żołnierza oddziału „Kmicica” i 5. Wileńskiej Brygady AK, Inowrocław 2010, s. 41; Ł. Madejski, Dziewczyny wojenne, Lala Lwow: jakoś samo przyszło, s. 259). Początkowo, jak niemal wszystkie dziewczęta, pracowała w kuchni polowej, później została sanitariuszką. W trakcie rozbrojenia oddziału przez Sowietów została uwięziona razem z dowódcą – i to właśnie ona widziała go ostatnia. Gdy kilka tygodni później trafiła do 5. Wileńskiej Brygady, komendant Zygmunt Szendzielarz „Łupaszko” nie chciał jej przyjąć. Uległ jednak i przydzielił Lidię do oddziału por A. Rymszy „Maksa”. Dostałam torbę i zostałam sanitariuszką (M. Madejski, s. 263). Lidia Lwow w szeregach oddziałów dowodzonych przez mjr. „Łupaszkę” pozostała do końca. Była z nim na Wileńszczyźnie, Podlasiu i Pomorzu. Razem „Łupaszką” ukrywała się po opuszczeniu oddziału. Aresztowano ich w Zakopanem 30 czerwca 1947 r., uciekając się do podstępu.
Lidia mówiła o sobie, że jest Rosjanką wyznania prawosławnego, urodzoną w Plosie nad Wołgą 14 września 1920 r., jednak wychowaną w Polsce i polskością przesiąknięta. (Rozmowa z L. Lwow z 15.09.2013 r., zbiory własne). Wielokrotnie podkreślała, jak bardzo kocha Polskę: Jestem Polką i Polska jest moja ojczyzną. (…) Walczyłam o Polskę i kocham ją. (Biuletyn „Rakowiecka 37” nr 9) Rodzice Lidii, uciekając przed szalejącym bolszewizmem, osiedlili się w Polsce, gdy miała pół roku. Do 1935 r. mieszkali w Nowogródku, tam chodziła najpierw do szkoły powszechnej i do nazaretanek, a od 1930 r. do gimnazjum. Tak wspominała tamten czas: Miło się żyło. (…) To był spokojny, wesoły, inteligencki dom. Rozmawialiśmy po rosyjsku, na zewnątrz po polsku, do cerkwi chodziliśmy dwa razy w roku (…) Wychowało mnie harcerstwo. (…) Na historii dowiadywałam się jak carowie postępowali z Polską. Czułam się coraz bardziej Polką, (…) w 1936 r. przenieśliśmy się do Kobylnika, nad Narocz. Szóstą, siódma i ósmą klasę robiłam w gimnazjum z internatem w Święcianach. (…) To była bardzo przyjazna szkoła, wszyscy byli dla siebie uprzejmi, dobrzy – Polacy, Litwini, Żydzi, Rosjanie”. (Ł. Modelski, Dziewczyny wojenne, Lala Lwow: jakoś samo przyszło, s. 254-255).
Drogi Janiny i Lidii po raz pierwszy przecięły się w Gimnazjum im. J. Piłsudskiego w Święcanach. Kiedy Lidia była w ostatniej klasie, „Jachna” zaczynała naukę. Dzieląca je różnica wieku sprawiła, że znały się tylko z widzenia.

Janina z rodzicami, ok. 1928r. Fot. AIPN
Janina Wasiłojć urodziła się 7 lutego 1926 r. w Tarkowszczyźnie w powiecie święciańskim. Jej rodzice, Wiktor i Maria, byli nauczycielami i bardzo aktywnie działali w różnych stowarzyszeniach na rzecz lokalnej społeczności. Wojna zastała rodzinę Wasiłojciów w Święcianach. Tak zapamiętała lato 1939 r. Jachna: Spędziłam je wspaniale, najpierw nad pięknym jeziorem w Porzeczu, potem na kursie pływackim w Wilnie. Ale atmosfera była już napięta i pełna niepokoju, mówiono o zbliżającej się wojnie. W sierpniu trwała już mobilizacja. U fotografa zrobiliśmy rodzinne zdjęcie, by ojciec mógł zabrać je ze sobą na front. Obie z mamą wpięłyśmy kwiaty we włosy, żeby wyglądać pogodnie i atrakcyjnie.Byłam harcerką, w drużynach zaczęto szkolenie na wypadek wojny: uczyliśmy się posługiwania maskami gazowymi, udzielania pierwszej pomocy, przenoszenia rannych na noszach. To się później bardzo przydało (…). Wiele mówiono wówczas o niemieckich szpiegach zrzucanych na spadochronach, więc biegałyśmy z koleżankami po otaczających miasto wzgórzach, marząc o pochwyceniu takiego dywersanta, a tym samym pokrzyżowaniu Hitlerowi planów. Niestety, mimo naszego wysiłku wojna wybuchła. (…) Nie mieliśmy pojęcia, co to znaczy wojna. A jak już wybuchła, to na pewno Polacy wygrają! Jakże można było wątpić w nasze zwycięstwo, skoro Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę? Taki był duch czasu i taki nastrój. 1 września rozpoczął się rok szkolny, ale nie było wielu nauczycieli, bo zostali zmobilizowani. (…) Z każdym dniem z frontu docierały coraz gorsze wiadomości, ale my wierzyliśmy, że do Wileńszczyzny Niemcy nie dotrą. 17 września wkroczyła Armia Czerwona. Tego nikt nie przewidział. Pamiętam ich, w burych, obszarpanych szynelach, z czerwonymi gwiazdami na spiczastych czapkach. W Święcianach było dużo rodzin żydowskich i wielu Żydów budowało Sowietom bramy tryumfalne, wpinało w klapy czerwone kokardy. To było straszne. Patrzyłam z niedowierzaniem i oburzeniem. W szkole uczyłyśmy się razem z Żydówkami, nie było między nami najmniejszych nieporozumień, mogę powiedzieć, że antysemityzm nie był nam znany. A tu nagle takie różnice: dla Polski nieszczęście, a oni z radością i zachwytem witają wroga! To nas strasznie zaszokowało. Z koleżanką samorzutnie, bez niczyich instrukcji postanowiłyśmy podnieść rodaków na duchu: na kartkach wyrwanych z zeszytu malowałyśmy biało-czerwone pasy i napis: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Naklejałyśmy to na parkanach i słupach, gdzie się dało. To był nasz patriotyczny obowiązek, wykonywany z ogromnym zaangażowaniem, choć raczej bezowocnie. Pamiętam też z tych dni mojego ojca: trzeba było zdać broń, ale on tego nie zrobił – miał pistolet i nie zamierzał oddawać go bolszewikom. Zakopał go koło składziku niedaleko domu. Ponieważ najprawdopodobniej chciał mieć świadka tego, co robi, wziął mnie. Wtedy po raz pierwszy i jedyny w życiu widziałam, że miał łzy w oczach, on, taki opanowany! Zapamiętałam tę chwilę na zawsze (Nie było czasu na strach…, s. 26.).

Janina z mama Święciany wrzesień 1939r. Fot. AIPN
W 1938 r. Lidia zdała maturę i choć marzyła o historii sztuki, za namową dziadka rozpoczęła studia prawnicze na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Na wakacje przyjechała do rodziców – i tam zastał ją wybuch wojny. Tak zapamiętała wrzesień 1939 r.: Wszyscy byliśmy w domu. Niemcy jechali przez Kobylnik. (…) Myśmy się na nich gapili, ale oni nas nie zaczepiali, rozmawiali ze sobą i jechali dalej. (…) Potem przyszli Sowieci. Okropnie ubrani, mundury śmierdzące i te koniki takie biedne. (…) Sowieci od razu zaczęli reorganizację, wszystko się zmieniło. Ojciec oczywiście stracił pracę, ale na razie jeszcze niczego się nie bał, tylko w domu było ubogo. Lidia w poszukiwaniu pracy zapisała się na miesięczny kurs dla nauczycieli. Po jego ukończeniu rozpoczęła pracę jako nauczycielka. Po wejściu Sowietów Wasiłojciowie byli w jeszcze trudniejszej sytuacji. Musieli uciekać. Szukając schronienia, wyjechali do Podbrodzia i tu bezpiecznie doczekali wybuchu wojny między Niemcami a Sowietami. Później przenieśli się do Miadzioła. „Jachna” początkowo pracowała, podobnie jak „Lala”, jako nauczycielka. Obie zrezygnowały z pracy, gdy zażądano od nich przyjęcia obywatelstwa białoruskiego. Wkrótce trafiły do oddziału „Kmicica” i tu ponownie ich drogi się połączyły. 26 sierpnia 1943 r. „Kmicic” wraz ze swoim sztabem udał się na naradę do bazy partyzantów sowieckich, zaproszono ich pod pretekstem zaplanowania wspólnej walki z Niemcami. Zostali zatrzymani i rozbrojeni. Około 80 osób, wraz z dowódcą, Sowieci rozstrzelali. Zarówno „Lala”, jak i „Jachna” zdołały wyjść cało z tej opresji i zostały wcielone w szeregi powołanego przez Sowietów polskiego oddziału partyzanckiego im. Bartosza Głowackiego. „Lala” wraz z kilkoma kolegami opuściła bazę tego oddziału pod pretekstem przeprowadzenia akcji rekwizycyjnej. Gdy tylko opuścili obóz, zgłosili się pod rozkazy tworzonej przez rtm. Szendzielarza „Łupaszkę” 5. Wileńskiej Brygady AK. „Jachna” z oddziału im. Głowackiego uciekła z rodzicami dzięki pomocy żony sowieckiego politruka – i po kilkunastu tygodniach tułaczki i ukrywania również zgłosiła się do służby u „Łupaszki”. Przydzielono ją początkowo do oddziału dowodzonego przez Antoniego Rymszę „Maksa”, a następnie do oddziału Feliksa Salmanowicza „Zagończyka”. Wraz z nim w 1944 r. „Jachna” została przeniesiona do 4. Wileńskiej Brygady AK, w szeregach której pomaszerowała, aby wziąć udział w odbiciu Wilna w ramach operacji „Ostra Brama”. Do Wilna nie udało się im dotrzeć na czas, gdyż po drodze starli się z niemieckimi wojskami pod Krawczunami. Największa bitwa, w jakiej brałam udział, to była bitwa pod Krawczunami w lipcu 1944 r. (…) Ta bitwa to była rzeź. Stoczyliśmy walkę z regularną frontową armią niemiecką, z oddziałami z armii gen. Stahela i oddziałami spadochronowymi. To byli wyszkoleni, zaprawieni w walce, frontowi żołnierze. Walkę utrudniał teren – pofałdowany, porośnięty tak gęstym lasem, że na parę kroków nie było widać, co jest dalej. A trzeba było się przedzierać. Strzelali z każdej strony. Nie wiedziałaś, gdzie Niemcy, gdzie swoi (…). Dostaliśmy rozkaz do ataku i poszła tyraliera. Pod naporem ognia rozsypała się po lesie. Stałam w grupie chłopaków. Naradzaliśmy się, gdzie dalej iść. Cały oddział rozproszył się w lesie po wąwozach i nic nie było widać. Nasza grupka została i nie wiemy, w którą stronę iść. Wokół strzelanina. Nie wiemy, gdzie są nasi, czy z przodu, czy z tyłu, czy z boku. I tak stoimy i naradzamy się. W pewnej chwili odwracam się i widzę, wyłania się zza krzaków Niemiec w hełmie i z automatem. Wrzasnęłam: „Chłopcy, Niemcy!” i wszyscy skoczyliśmy na boki. Siedzę pod jakimś chojakiem i nie wiem, gdzie moi. Po pewnym czasie słyszę ciche wołanie: „Siostro, siostro”. Potem znalazł się jeszcze jeden. Zostaliśmy tylko we trójkę. Idziemy dalej. W tej strzelaninie, w tym gąszczu nie wiadomo, gdzie kto jest. Uzbrojeni po same zęby (śmiech): ja z pistolecikiem, oni z karabinami. Udało nam się dojść na skraj lasu. Widzimy jakieś zabudowania i wojsko. Nie wiem jednak, nasze czy niemieckie? Przyglądamy się, przyglądamy i w końcu doszliśmy do wniosku, że to chyba nasze oddziały. Podeszliśmy i rzeczywiście okazało się, że to była 23. Brygada Brasławska. A ci pozostali chłopacy, którzy gdzieś odskoczyli, gdy ten Niemiec się pojawił, dołączyli do „Zagończyka” i powiedzieli mu, że ja zostałam zastrzelona.

Sopot, 1945r., od lewej Julek Dulkops ps. „Dezerter”, Janina Wasiłojć, Boleslaw Mikulewicz ps. „Turwid”. Fot. AIPN
Z „Zagończykiem” spotkałam się dopiero następnego dnia. Po bitwie po całym pobojowisku zbierali naszych. Mnie też szukali. Spotkaliśmy się w Jerozolimce, gdzie pochowaliśmy naszych poległych. Przywieźli chyba ze dwa wozy zabitych. (...) Nie było za dużo czasu, bo musieliśmy maszerować na wyznaczoną koncentrację – relacjonowała Janina (Nie było czasu na strach..., s.73.). Oddział pomaszerował do Bogusz, gdzie Sowieci rozbroili brygady partyzanckie Wileńskiego Okręgu AK oraz aresztowali i uwięzili ich dowódców. „Jachna” wraz z kolegami trafiła do Miednik Królewskich. Tak zapamiętała moment zatrzymania: Przyszliśmy do Bogusz wykończeni, nogi poobcierane. Przedtem, aby zdążyć do Wilna, też mieliśmy długie, forsowne marsze po sześćdziesiąt kilometrów. Tacy byliśmy zadowoleni, że wreszcie sobie odpoczniemy, zdejmiemy buty i wreszcie poprzecinamy pęcherze. Ledwo się położyliśmy w stodole, a tu wpada „Zagończyk” i zdenerwowanym głosem mówi: „Przygotowanie do odmarszu”. Nie wiemy, co się dzieje. On taki zdenerwowany, ciemno się robi, a tu przygotowanie do odmarszu. Chwytamy za broń i wyskakujemy. Patrzę, a tu inne brygady już maszerują gęsiego jedna za drugą. Okazało się, że dostali wiadomość o rozbrojeniu i aresztowaniu naszych komendantów przez Sowietów. Dopiero wtedy zrozumieliśmy zdenerwowanie „Zagończyka”. Zaczęliśmy uciekać w kierunku Puszczy Rudnickiej. Maszerujemy, a tam już na nas Sowieci czekali. Stały karabiny maszynowe. Zaczęły nad nami latać samoloty. I wpadliśmy jak do worka. Okrążyli nas. Kazali zdawać broń. Wiesz, dla żołnierzaoddać broń to tragedia, coś strasznego, coś nie do uwierzenia i nie do przełknięcia. Zdawaliśmy te karabiny zdobyte w walce, zaciskając zęby. Ustawili nas w kolumnę i poprowadzili. Chłopacy próbowali z tej kolumny uciekać. Pamiętam jednego. Popędził za nim na koniu Rusek z automatem. Chłopak zdążył tylko oczy sobie zasłonić… i on go zastrzelił. Potem wrócił do kolumny i słyszałam, jak pyta drugiego eskortującego nas: „Skolko ty Polaczkow ubił?”. Będę to pamiętać do końca życia! Trudno wyrazić to, co się wtedy czuło. Cztery dni wcześniej tylu chłopaków poległo… a potem tak to wyglądało. Tak to Sowieci potrakowali oddziały, które miały iść z nimi na front. W czasie tej drogi byliśmy przygnębieni. Nie sądziliśmy, że spotka nas taki los. To było w ogóle dla nas nie do ogarnięcia wyobraźnią i rozumem. Przyprowadzili nas do Miednik. Zrobili tam obóz w murach dawnego zamku, Niemcy zrobili tam boksy dla koni, a Sowieci umieścili w nich nas, około 6 tysięcy ludzi. Gdy znaleźliśmy się w Miednikach, zaczęła się agitacja, abyśmy podpisali akces do armii Berlinga. My odmawialiśmy. Nasze stanowisko było takie: składaliśmy przysięgę i jeżeli nasz dowódca „Wilk” wyda nam taki rozkaz, to my go wykonamy, a póki „Wilk” nam takiego rozkazu nie wyda, to my nigdzie nie wstępujemy. (Nie było czasu na strach..., s. 74). Wielu partyzantom udało się uciec z Miednik. Taką możliwość miała też „Jachna”. Nie skorzystała z niej jednak. My nie wiedzieliśmy, co dalej z nami zrobią. Myślałam sobie wtedy, że muszę już być ze swoimi do końca, co będzie, to będzie,(…). A potem mnie rozdzielili z moim oddziałem. Ich wywieźli do Kaługi, a ja trafiłam na Łukiszki. (Nie było czasu na strach…, s.75). „Jachna” po wyjeździe z Łukiszek pojechała do Podbrodzia, gdzie mieszkali i pracowali w szkole jej rodzice. Wkrótce zapisała się do żeńskiego gimnazjum w Wilnie. Nie została tam jednak długo: W 1945 r. wróciłam do Podbrodzia. Wtedy zaczęła się tzw. repatriacja. Jakbyśmy na obczyźnie byli. Powstały biura repatriacyjne. Zaczęłam pracować w takim biurze w Podbrodziu.

Białostocczyzna, lato 1945, Stoją od lewej: wachm. Leon Smoleński ps.„Zeus”, Danuta Siedzikówna ps. „Inka”, ps. „Wieczorek”,ps.„Stylowy",ps.„Znicz”, Wanda Minkiewicz ps.„Danka”, ppor. Zygmunt Badocha ps.„Żelazny”, por. Marian Pluciński ps. „Mścisław”, sanitariuszka od „Młota”, wachm. Jerzy Lejkowski ps. „Szpagat”, por. Henryk Wieliczko ps. „Lufa”,ps. „Zbigniew”, nn. Fot. AIPN
Dzięki temu mogłam pomóc kolegom, którzy wychodzili z lasu. Nie wszyscy przecież poszli z „Łupaszką” na zachód. Część wracała do domów, a że nie mieli dokumentów, musieli się ukrywać. Bez papierów nie mogli ani wyjechać, ani zostać. Tropiło ich też NKGB. (Nie było czasu na strach..., s. 79). Wasiłojciowie nie myśleli o wyjeździe, byli przecież u siebie. Sytuacja jednak zmusiła ich do zmiany planów. W marcu 1945 r. „Jachnę” ponownie zatrzymało NKGB i chociaż zwolnioną ja już 23 kwietnia 1945 r., rodzice nie chcieli dłużej ryzykować i zdecydowali, że trzeba wyjechać z Wileńszczyzny, którą opuścili w sierpniu. Do Sopotu, gdzie zamieszkali, dotarli we wrześniu 1945 r. Kiedy tam dotarliśmy, wcale nie było już tak łatwo o mieszkanie. Siedzieliśmy na dworcu w wagonach, tatuś poszedł się rozejrzeć, dowiedzieć się, czy jest jakaś szansa na pracę, czy są jakieś mieszkania. Tata oczywiście szukał kuratorium. Okazało się, że kuratorem był pan Młynarczyk, z którym doskonale się znał. On w Podbrodziu wynajmował mieszkanie od moich dziadków. Dzięki temu mieliśmy pewność, że tato będzie miał pracę. Jeszcze trzeba było poszukać mieszkania. Pan Młynarczyk powiedział tacie, że naprzeciwko kuratorium w domku na piętrze są wolne pokoje. I tak zamieszkaliśmy na Grunwaldzkiej 25. (…) Po tym wszystkim, co dotychczas przeszliśmy, nie bardzo mieliśmy poczucie, że będzie spokój. Towarzyszyło nam raczej poczucie, że to wszystko jest tymczasowe. Trudno jest się tak od razu przestawić, szczególnie że wiedzieliśmy i rozumieliśmy, co się wokół nas dzieje. Mimo to trzeba było próbować jakoś normalnie żyć. Tato zaczął pracować w kuratorium. Ja eksternistycznie napisałam maturę i miałam iść na studia. (Nie było czasu na strach..., s. 82). W Sopocie, „mieście dla lalek”, jak je określała, szybko odnaleźli ją licznie napływający na Pomorze koledzy. Tutaj odwiedził ją jej dowódca, Feliks Selmanowicz „Zagończyk”, który przekazał informacje, że walka nie jest skończona, a „Łupaszko” odtworzył swój oddział na Białostoczczyźnie. Gdy „Jachna” w szeregach 4. Wileńskiej Brygady AK pomaszerowała w kierunku Wilna, 5. Wileńska Brygada AK ruszyła na Zachód. Leon Smoleński „Zeus”, mąż „Jachny”, był wówczas blisko „Łupaszki”. Wielokrotnie opowiadał żonie ich drogę. Tak to zapamiętała: Doszli w okolice Grodna, do miejscowości Porzecze. Tam wszędzie było pełno sowieckiego wojska. Zaprosili ich na rozmowy. „Łupaszka” wysłał „Tatara” z kawalerią na te rozmowy, a brygada odskoczyła z tego miejsca. Zdecydował się rozwiązać oddział. Powiedział, że ci, co chcą, mogą wracać a ci, którzy chcą dalej walczyć, mogą małymi grupkami przebijać się na zachód. W tak dużej liczbie nie mieli szans przejść przez Niemen i wymknąć się Sowietom. Część zdecydowała się wracać do domów, a pozostali podzielili się na grupki i przedzierali na własna rękę na Podlasie. „Zeus” pozostał w grupie, która przeprawiała się z „Łupaszką”. Byli tam „Orszak” [Wacław Beynar], „Nieczuja” [Zbigniew Trzebski], „Sasza” [Edward Swolkień], „Lala”. Było ich chyba razem 11 osób. (…) Doszli do Puszczy Białowieskiej. „Łupaszce” zależało na nawiązaniu kontaktu z białostockim komendantem AK. Zostawił ludzi w lesie, a sam poszedł do Białegostoku. Odbyło się tam spotkanie, na którym ustalono, że „Łupaszka” ma dalej ten oddział prowadzić. Po pewnym czasie postanowili jednak wracać na Wileńszczyznę. Przeprawili się w okolice Wołkowyska, gdzie dołączyło do nich wielu chłopaków uciekających przed przymusowym poborem do sowieckiego wojska. Wzmocnieni wrócili na Białostocczyznę. „Zeus” szedł w grupie z „Nowiną”, to znaczy z Jasienicą.
Opowiadał mi, jak przechodzili przez granicę. Miało ich przez nią przeprowadzić dwóch berlingowców. To była wigilia, mróz, a ci kazali przed granicą zdjąć buty, żeby cicho iść. Przewodnicy poszli naprzód i natknęli się na partol sowiecki. Wywiązała się strzelanina. Nasi przeszli jednak granicę, ale nie cicho, jak zamierzali, tylko bardzo głośno. Tam już „Łupaszka” zorganizował dla nich kwatery. Ludność okoliczna zaangażowana w konspirację miała zabrać po kilku i przechować u siebie. (…) Później ruszyli znowu do walki. „Zeus” trafił do grup dywersyjnych. Ja wtedy byłam w Sopocie (Nie było czasu na strach..., s.75-76). „Jachna”, początkowo działając w szwadronie „Zagończyka”, zajmowała się głównie drukiem i kolportażem ulotek. Jednocześnie rozpoczęła naukę na kierunku lekarskim – najpierw w Poznaniu, a następnie w Gdańsku. Do oddziału zbrojnego wróciła wiosną 1946 r. na polecenie bezpośredniego przełożonego „Zagończyka”. Myślę, że „Zagończyk” obawiał się, że zostanę aresztowana, i dlatego postanowił, że muszę iść do lasu. I miał rację, pewnie byłabym aresztowana już wtedy razem z nimi w 1946 r., ale on mnie wywiózł z Sopot. Rodzice bardzo to przeżyli. Wiedzieli przecież, co mnie czeka, i ja też wiedziałam. (...) Przecież nie byłam aż taka naiwna, aby wierzyć, że my sami odniesiemy zwycięstwo. Wprawdzie mówiło się o trzeciej wojnie, a my mieliśmy być tylko takim kadrowym zalążkiem przyszłej armii, ale kiedy to będzie, nie wiedzieliśmy. Pamiętam, jak zmieniła się na twarzy, gdy zapytałam ją czy wówczas nie pomyślała „nie pójdę” i bardzo stanowczo i zdecydowanie odpowiedziała: (…) „Rozkaz to rozkaz. Jak to nie pójdę?! Przecież składałam przysięgę” (Nie było czasu na strach..., s. 85). Na tej pierwszej majowej koncentracji zapewne po raz pierwszy zobaczyła „Inkę” oraz po długiej przerwie „Lalę”. „Jachnę” przydzielono wówczas jako sanitariuszkę do szwadronu Leona Smoleńskiego „Zeusa”, działającego w rejonie Borów Tucholskich, „Inka” była w szwadronie u Zdzisława Badochy „Żelazngo”, „Lala” już wówczas związana uczuciowo z „Łupaszką”, pozostawała w jego szwadronie.
Opowiadał mi, jak przechodzili przez granicę. Miało ich przez nią przeprowadzić dwóch berlingowców. To była wigilia, mróz, a ci kazali przed granicą zdjąć buty, żeby cicho iść. Przewodnicy poszli naprzód i natknęli się na partol sowiecki. Wywiązała się strzelanina. Nasi przeszli jednak granicę, ale nie cicho, jak zamierzali, tylko bardzo głośno. Tam już „Łupaszka” zorganizował dla nich kwatery. Ludność okoliczna zaangażowana w konspirację miała zabrać po kilku i przechować u siebie. (…) Później ruszyli znowu do walki. „Zeus” trafił do grup dywersyjnych. Ja wtedy byłam w Sopocie (Nie było czasu na strach..., s.75-76). „Jachna”, początkowo działając w szwadronie „Zagończyka”, zajmowała się głównie drukiem i kolportażem ulotek. Jednocześnie rozpoczęła naukę na kierunku lekarskim – najpierw w Poznaniu, a następnie w Gdańsku. Do oddziału zbrojnego wróciła wiosną 1946 r. na polecenie bezpośredniego przełożonego „Zagończyka”. Myślę, że „Zagończyk” obawiał się, że zostanę aresztowana, i dlatego postanowił, że muszę iść do lasu. I miał rację, pewnie byłabym aresztowana już wtedy razem z nimi w 1946 r., ale on mnie wywiózł z Sopot. Rodzice bardzo to przeżyli. Wiedzieli przecież, co mnie czeka, i ja też wiedziałam. (...) Przecież nie byłam aż taka naiwna, aby wierzyć, że my sami odniesiemy zwycięstwo. Wprawdzie mówiło się o trzeciej wojnie, a my mieliśmy być tylko takim kadrowym zalążkiem przyszłej armii, ale kiedy to będzie, nie wiedzieliśmy. Pamiętam, jak zmieniła się na twarzy, gdy zapytałam ją czy wówczas nie pomyślała „nie pójdę” i bardzo stanowczo i zdecydowanie odpowiedziała: (…) „Rozkaz to rozkaz. Jak to nie pójdę?! Przecież składałam przysięgę” (Nie było czasu na strach..., s. 85). Na tej pierwszej majowej koncentracji zapewne po raz pierwszy zobaczyła „Inkę” oraz po długiej przerwie „Lalę”. „Jachnę” przydzielono wówczas jako sanitariuszkę do szwadronu Leona Smoleńskiego „Zeusa”, działającego w rejonie Borów Tucholskich, „Inka” była w szwadronie u Zdzisława Badochy „Żelazngo”, „Lala” już wówczas związana uczuciowo z „Łupaszką”, pozostawała w jego szwadronie.