Skromne są także znaleziska pochodzące z jamy grobowej oznaczonej litera V, w której ukryto szczątki czterech żołnierzy Wileńskiego Ośrodka Mobilizacyjnego AK, a wśród nich dowódcę V Brygady Wileńskiej, mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę” kilkanaście guzików, fragmenty obuwia, połamany grzebień, Nie można precyzyjnie określić, czyją były własnością - w zbiorowym dole przedmioty mogły ulegać przemieszczeniom.
W środkowej gablocie na drugim poziomie umieszczono szczególne przedmioty: medaliki i krzyżyki. Jest ich niewiele, nie maja łańcuszków (z jednym wyjątkiem), co świadczy o tym, ze były przez swych właścicieli ukrywane, być może zaszyte w odzieży Wystawa jest skonstruowana tak, by nie rozdzielać przedmiot6w wy- dobytych z jednej jamy, tzn. gablota odpowiada całości znaleziska wydobytego z jednego miejsca, jednak przedmioty o charakterze sakralnym zostały pokazane w innym kontekście, Znalazły się w jednej gablocie, ustawionej w centralnym punkcie I pietra Pawilonu X, przed kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. W kościołach w Polsce istnieje do dziś zwyczaj umieszczania przy obrazach Matki Boskiej darów wotywnych - różańców, biżuterii, krzyżyków etc. Ta gablota ma nawiązywać do tego obyczaju. Przedmioty, które towarzyszyły skazańcom w chwili śmierci, są świadkami zbrodni, ale i świadectwem wiary. W tej gablocie znajduje się także jedyny przedmiot, który nie pochodzi z Kwatery Ł. To ryngraf Bohdana Olszewskiego, żołnierza NSZ, powieszonego 18 maja 1946 r., z wyrytym jego imieniem i nazwiskiem oraz słowami ,,Eviva NSZ. Hic transit gloria mundi". Został odnaleziony przez zespół badaczy z Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN na warszawskim cmentarzu na Bródnie, na którym dokonywano tajnych pochówków więźniów straconych w praskim więzieniu przy ul. Namysłowskiej, tzw. Toledo.
Jeden z medalików w trakcie zabiegów konserwatorskich ujawnił na rewersie wydrapane jakimś cienkim przedmiotem trzy imiona: Wacek, Halina, Amelia. Należał do zamordowanego w 1949 r. w więzieniu na Mokotowie Wacława Walickiego i wraz z nim spoczął w nieoznaczonej jamie grobowej na Kwaterze Ł. Halina to imię aresztowanej wraz z nim żony; Amelia - urodzonej w więzieniu córki. Po siedemdziesięciu latach córka zobaczyła przedmiot, o którego istnieniu nie wiedziała, a który był nie tylko pamiątka po ojcu, ale i listem od człowieka, który jej nigdy nie widział,
W archiwach IPN zachowała się dokumentacja uzupełniająca obraz dramatu rodziny Walickich - prośby o ułaskawienie Haliny Walickiej, rokrocznie pisane przez jej matkę, Filomenę Rytel. Na tych petycjach najczęściej figurują odręczne dopiski: „bez biegu”, „pozostawić bez biegu”. Dopiero w kwietniu 1957r. Najwyższy Sąd Wojskowy dochodzi do wniosku, iż: brak jest dowodów w sprawie uzasadniających skazanie Rytel Haliny... Ogólnikowe stwierdzenia, że skazana pełniła funkcję łączniczki siatki szpiegowskiej ... nie mogą stanowić podstawy do ... skazania". Halina Walicka spędziła w więzieniu osiem lat.
Ostatnią część wystawy stanowi opowieść o działaniach poszukiwawczych, jakie były prowadzone w Kwaterze Ł w latach 2012-2017 przez zespół IPN kierowany przez prof. Krzysztofa Szwagrzyka. W formie reportażu zaprezentowane są kolejne etapy prac. W celach - odsunięte od bezpośredniego oglądu widza - ukazane są jamy grobowe, w których archeolodzy odsłaniali wrzucane bezładnie, często do zbiorowych dolów, poprzerastane korzeniami ludzkie szczątki.
Osobne miejsce poświecono odkryciu jamy grobowej Zaporczyków: Dół, w którym znaleźliśmy szczątki pana majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory” początkowo nie był dla nas niczym szczególnym. Pracowaliśmy tam pełne trzy dni. A działo się tak dlatego, że ktoś starał się doprowadzić do tego, że na bardzo wąskiej przestrzeni zostanie wciśniętych ośmiu mężczyzn. I dopiero ostatniego dnia doszliśmy do ostatnich szczątków. Dzisiaj już wiemy, że były to szczątki pana majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory”. Oprawcy rzucili go najgłębiej, twarzą do ziemi. Miał zgiętą rękę, zgiętą nogę, a więc wrzucili go do tego miejsca, a na nim układali szczątki jego najbliższych współpracowników. Prof. Krzysztof Szwagrzyk, wypowiedz z filmu ,,Zapora", rez. K. Starczewski.
Gdy wyprowadzano z Powązek szczątki odnalezionych po zakończeniu prac w 2012 r. nikt jeszcze nie wiedział, że na czele konduktu pogrzebowego niesiono trumnę ze szczątkami ,,Zapory".
W jednej z cel w ostatniej części ekspozycji eksponowane są fragmenty tkaniny - jedyne przedmioty, jakie zachowały się w dole, w którym spoczywały szczątki wyższych dowódców marynarki wojennej, zamordowanych w grudniu 1952 r. - Stanisława Mieszkowskiego, Zbigniewa Przybyszewskiego i Jerzego Staniewicza. Skromna zawartość gabloty kontrastuje ze zdjęciem z uroczystego pogrzebu komandorów, który miał miejsce w grudniu 2017 roku, sześćdziesiąt pięć lat po ich śmierci. Życzenie ,,ludzkiego pochowania", wyrażone przez wdowę po komandorze, wreszcie zostało spełnione: Proszę o zezwolenie na ekshumacje zwłok celem ludzkiego pochowania. Zwracałam się już w tej sprawie do Generała Prokuratora oraz Naczelnego Prokuratora Wojskowego, od których otrzymałam odpowiedzi odmowne, motywowane nieznajomością miejsca pochowania mojego męża... Anna Mieszkowska, wdowa po kmdr. Stanisławie Mieszkowskim.
Swoistym podsumowaniem zarówno wystawy, jak i prac są cyfry: prowadzone w pięciu etapach, trwające w sumie 153 dni prace poszukiwawcze pozwoliły odnaleźć szczątki około 300 osób. Większość spośród odnalezionych stanowią zamordowani w więzieniu przy Rakowieckiej więźniowie polityczni. W pracach uczestniczył zespół około 50 specjalist6w z różnych dziedzin, wspierany przez wolontariuszy. Przesiano ponad 1000 ton ziemi, by mieć pewność, że nie pozostawiono na Łączce żadnych szczątków ludzkich, by każdy miał szansę, na ludzki pochówek.


Mam ten zaszczyt,
że mogłam nosić jego nazwisko
Jadwiga Cieplińska mówiła: „Wiesz, ja w ogóle nie mam żalu do tych oprawców. Oni wykonywali przecież taki zawód”. Wybaczyła im. Czy Andrzej? Nie wiem. Miał, jak mama, wysublimowaną wrażliwość. To są owoce kulturowego, rodzinnego wychowania. Ale o tym, co czuł w stosunku do katów swojego ojca, nigdy nie rozmawialiśmy. Mama natomiast na nikogo nie powiedziała nigdy złego słowa. Każdego potrafiła wytłumaczyć, wczuć się w jego sytuację. Swoją dobrocią kruszyła wszystkie lody – mówiła we wrześniu zeszłego roku Magdalena Kuińska, wdowa po Andrzeju Cieplińskim i synowa płk. Łukasza Cieplińskiego, w rozmowie z Jarosławem Wróblewskim
Jakie wrażenie robi na pani dawna stalinowska katownia na Rakowieckiej, X Pawilon, cele, Ściana śmierci, które teraz zwiedziliśmy?
Nie jesteśmy tutaj pierwszy raz. Byłam tu w 2011 roku na mszy świętej w intencji osób straconych w więzieniu mokotowskim, którą odprawił w kaplicy więziennej kard. Kazimierz Nycz. Przy tej okazji mieliśmy możliwość zobaczenia całego więzienia. Szliśmy tymi korytarzami do celi, w której był więziony Łukasz Ciepliński i jego towarzysze. Wówczas więzienie było jeszcze czynne i widok skazanych robił na mnie duże wrażenie. Nie doszliśmy do Ściany śmierci – została odkryta później…

Katedra w Kamieniu Pomorskim w latach 60. i jej wnętrze (zdjęcie na sąsiedniej stronie). Fot. NAC
1 marca 2017 r. została pokazana publicznie, ze śladami po kulach, jako miejsce egzekucji, gdzie strzelano w tył głowy...
Dziś byliśmy przy niej trzy razy, zapalaliśmy znicze. Trudno opisać to, co się czuje, stojąc tam. To wstrząsające przeżycie. Jak pan nas zaczął teraz oprowadzać i tak o tym opowiadać – otworzyły nam się oczy na tak wiele spraw. Najchętniej zostalibyśmy tutaj jeszcze dłużej. To wszystko robi po prostu przeogromne wrażenie
Zamordowany pod tą ścianą 1 marca 1951 r. płk Łukasz Ciepliński przeszedł do historii również dzięki pisanym w celi na Rakowieckiej grypsom do bliskich. Chciałbym z panią porozmawiać o jego rodzinie, której częścią pani się stała...
Tak, to jest rodzina ważna dla polskiej historii. Poznałam żonę Łukasza – moją teściową, jego brata, siostrę, siostrzeńca i siostrzenice. Do dziś utrzymuję z nimi kontakt. Nie brakuje nam tematów do rozmów, choć zaczyna przeważać już młodsze pokolenie.
'
Jak poznała pani syna płk. Cieplińskiego – Andrzeja?
Poznałam go, można powiedzieć – w drodze. To było w lecie 1967 roku, nad morzem. Jestem rodowitą poznanianką, a on był rodowitym rzeszowiakiem i przyjechał do Kamienia Pomorskiego, gdyż miał jakieś problemy neurologiczne, porażenie nerwu trójdzielnego, problemy z ręką – dostał więc skierowanie na rehabilitację do sanatorium. Wziął ze sobą mamę, ponieważ zmarła niedawno jej mama (babcia Andrzeja). On chciał, aby mama nie myślała o tych trudnych chwilach. Siostra Łukasza, Jadwiga, prowadziła – nie pamiętam dokładnie – dom dziecka czy pensjonat w nadmorskich Piaskach i oni tam sobie razem przesiadywali. Andrzej, żeby się nie nudzić podczas rozmów starszych pań, pojechał do Kamienia Pomorskiego obejrzeć katedrę, posłuchać koncertów organowych… W tym czasie miałam dwumiesięczną pracę wakacyjną, studiowałam wtedy na drugim roku historii sztuki na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Byłam jedynaczką, tylko z mamą – i nasza opiekunka roku, znając naszą trudną sytuację finansową, zaproponowała mi wakacyjną pracę jako kustosz wystawy w Muzeum Instrumentów Muzycznych w Poznaniu. Bardzo dużo eksponatów z tej placówki przyjechało do Kamienia Pomorskiego, więc oprowadzałam wycieczki i opowiadałam o wszystkich instrumentach, nawet sporo ludzi przychodziło, ponieważ czekając na koncerty w Pałacu Biskupim oglądali dawne instrumenty muzyczne (zachęcam do ich obejrzenia podczas pobytu w Poznaniu).
Kiedyś przeszedł i Andrzej. Miałam zwyczaj codziennego pisania listu albo kartki do mamy – i w jednym z listów napisałem, że taki właśnie chłopak przychodzi, taki gawędziarz, gada i gada, a ja nie mogę czytać książki. Przychodził parę razy, wymieniliśmy się adresami. Tak wyglądało to nasze zapoznanie, ale wrócił do domu, do Rzeszowa.
Ile mieliście wówczas lat?
Dwadzieścia, byliśmy rówieśnikami.
Studiował w Rzeszowie?
Studiował na Wydziale Elektrycznym Wyższej Szkoły Inżynierskiej, ale miał bardzo poważne problemy, głównie związane z nazwiskiem.
Szykany z powodu działalności ojca?
Tak. Jeden z profesorów (nie będę wymieniała nazwiska, choć do dzisiaj je pamiętam) był wręcz wrogo nastawiony i tę wrogość ciągle okazywał. Dlatego Andrzej przeniósł się do Wyższej Szkoły Pedagogicznej.
Jego koledzy wspominają, że bardzo lubił robić zdjęcia. Robił je również pani?
Niestety, robił, choć bardzo tego nie lubiłam. W ogóle nie lubię się fotografować. Zrobił przepiękne portretowe zdjęcie swojej mamie, które zdobyło pierwsze miejsce w jakimś konkursie. Należał do Rzeszowskiego Towarzystwa Fotograficznego, miał tam nawet wysoką funkcję. Urządził sobie ciemnię fotograficzną także w mieszkaniu. Był taki przedziwny układ mieszkania – w amfiladzie – wchodziło się do kuchni, z niej do pokoju, później do drugiego pokoju, biblioteki, spiżarni, i była też wnęka, gdzie Andrzej zrobił sobie ciemnię z powiększalnikiem i kuwetami. Miał bardzo dobry aparat fotograficzny. Podejrzewam, że zafundował mu go brat mamy, wujek Stefan, który mieszkał w Anglii i z niewielkim chyba skutkiem próbował zastępować Andrzejowi ojca; to znaczy on się bardzo starał, pomagał finansowo, na miarę swoich możliwości, bo miał sparaliżowaną żonę, leżącą wiele lat w łóżku, którą się opiekował i dodatkowo pracował. Pamiętam, że krótko przed naszym ślubem z Andrzejem w 1971 roku „zasponsorował” kupno telewizora. Przekazywał przez kogoś funty, które później odbierał Andrzej. Wujek Stefan pisał listy na dziesięć stron, to były fascynujące listy. A telewizor działał do śmierci mamy w 1990 roku, miała wówczas 81 lat.
Co Andrzej fotografował?
Ludzi, uroczystości kościelne... Miał przyjaciela, o. Henryka, bernardyna. Kościół i klasztor bernardynów były niemal po sąsiedzku. Dzieliła ich od domu aleja, która dziś nazywa się Aleją Łukasza Cieplińskiego, przy niej stoi też jego pomnik. W domu były tony zdjęć Andrzeja. Jeździł na plenery, robił zdjęcia kolorowe, artystyczne i zarobkowo – na ślubach. W ubiegłym roku dowiedziałam się, że najprawdopodobniej to Andrzej robił zdjęcie ślubne Olgierdowi Łukaszewiczowi z Grażyną Marzec, która mieszkała dwa domy dalej od Cieplińskich.
Z czego utrzymywali się Cieplińscy?
Mama nie pracowała ze względu na sytuację, w jakiej znalazła się po wojnie i pogorszony stan zdrowia, co mogło być spowodowane m.in. tym, że podczas kotła w Zabrzu w 1947 roku podawano jej jakieś środki psychotropowe, wspominała coś o bromie. Potem przez całe swoje życie musiała używać środków uspokajających, bez których nie umiała funkcjonować, więc niewykluczone, że miało to wpływ na ogólny stan jej zdrowia i organizm był mniej odporny. Dorabiała więc, udzielając lekcji gry na pianinie, robiła na sprzedaż swetry na drutach, a Andrzej dawał korepetycje z matematyki. Wspierała ją też rodzina rzeszowska – kuzynostwo Pisulińscy, którzy opłacali do końca jej życia czynsz za mieszkanie. W latach 80. zainteresowała się nią „Solidarność”: zaczęła dostawać z opieki społecznej deputaty węglowe, żywność, jakąś rentę. Nie zapomnieli też o niej towarzysze broni Łukasza Cieplińskiego – i wspierali finansowo. Mama korespondowała z nimi, przesyłali sobie zdjęcia.
Co to były za osoby?
Hrabina Lanckorońska, prof. J. Jędrzejowski, który z zagranicy do końca życia ją wspierał. Był też prof. Łopuski, również rodzina z Kwilcza (miejsca jego urodzenia) wspomagała mamę.
Podkomendni płk. Cieplińskiego pojawiali się w domu w Rzeszowie?
Pojawił się prof. Gabriel Brzęk, który nosił pseudonim „Dewajtis”. U Łukasza Cieplińskiego był od spraw tajnego nauczania.
Jaka poznała pani Jadwigę Cieplińską – mamę Andrzeja?
Pierwszy raz zobaczyłam ją w Krakowie, kiedy wracałam z koleżanką z sylwestra w górach. Andrzej postanowił z mamą przyjechać do Krakowa, wówczas poznałyśmy się – i to były bardzo fajne chwile. Przez dwa dni zwiedzaliśmy wspólnie muzea, Wawel, teatry…
Jak by pani scharakteryzowała panią Jadwigę?
Przede wszystkim była to pani z dobrego domu. Wychowana w głębokiej wierze katolickiej – taką wiarę utrzymywała do końca swoich dni. Wiara ją jakby trzymała przy życiu. Była osobą bardzo inteligentną, oczytaną. Jej ojciec był geodetą jeszcze za czasów monarchii austro-węgierskiej, wyjeżdżał na różne prace na Węgry, do Rumunii, Czech, więc zabierał tam swoją rodzinę. Śpiewała nam piosenki po czesku, rumuńsku, bułgarsku, recytowała wierszyki, których nauczyła się od tamtejszych dzieci. Wszystko pamiętała. Była osobą bardzo pogodną, bardzo wesołą. Zdarzało nam się doprowadzić ją do takiego śmiechu, że aż płakała. Była przy tym bardzo delikatna, wrażliwa i bardzo empatyczna. Miała też wokół siebie zaprzyjaźnione grono sąsiadów, którzy czuwali nad nią. Do tego stopnia, że jeśli nie słyszeli jej kroków w mieszkaniu, przychodzili zapytać, czy coś się z nią nie stało. Gdy mama przygotowywała jedzenie, robiła zawsze więcej – dla czterech sąsiedzkich rodzin, które były ze sobą bardzo zżyte. To jest specyfika Podkarpacia, niespotykana gdzie indziej w Polsce. Tam była taka bezinteresowna miłość. Doświadczyłam tego jako poznanianka.
Jak w rodzinnym domu była przechowywana pamięć o Łukaszu Cieplińskim? Pisał do żony i syna w jednym z grypsów: „Świętości moje największe, myślą i sercem jestem z Wami. Wiem, że i Wy – przy mnie. Bądź dobrej myśli. Andrzejek śliczny, a ja szczęśliwy, że wybrałem mu tak dobrą matkę”.
Jakby to panu powiedzieć… mama starała się o tym nie mówić. Nas też pochłaniały wówczas zupełnie inne, bieżące sprawy, które nie miały w ogóle kontekstu historycznego.
„W momentach ciężkich pamiętaj, że Ciebie nie tylko bardzo kochałem, ale uwielbiałem”. Pani Jadwiga, nazywana przez męża w grypsach czule: „Wisią, Wisiunią, Wisienką”, chowała tę pamięć o mężu w sobie?
Wieczorami brała ze stoliczka więzienne grypsy i sobie czytała. Jednak sama z siebie nie poruszała tych tematów. Unikała ich, a ja nie prowokowałam tych wspomnień.
To był dla niej zamknięty rozdział?
Nie, on dla niej był cały czas otwarty. To było dla niej i Andrzeja po prostu bolesne, jak dotykanie niezagojonych ran. Każde wspomnienie wywoływało natychmiast łzy. Owszem, zdarzało się, że opowiadała, jakim Łukasz był czułym i dobrym mężem, że miał silny charakter, choć jednocześnie był delikatny, wrażliwy i pełen kultury. Ale to były wyjątkowe chwile.
W domu były eksponowane zdjęcia Łukasza Cieplińskiego?
Nie, absolutnie nic.
Jakieś pamiątki?
Jedyną pamiątką po starych czasach były meble z dworku modrzewiowego, z którego rodzinę mamy wyrzucili Niemcy. Z deseczki modrzewiowej był zrobiony świecznik i sobie paliliśmy świeczki, ale niekoniecznie miało to czemuś służyć. Pamiątek po mężu żadnych nie było. Tylko grypsy.
Wróćmy jeszcze do grypsów Łukasza Cieplińskiego. Jak dotarły z Rakowieckiej do jej domu w Rzeszowie?
To historia, o której wiemy już dość sporo, dzięki badaniom Elżbiety Jakimek-Zapart, historyka z oddziału krakowskiego IPN. W 1950 roku, jeszcze przed egzekucją, mama dostała od adwokata przesyłkę – to był najprawdopodobniej gryps napisany na pudełku od papierosów. Był pisany ołówkiem chemicznym, podobnie jak pozostałe, na cienkich bibułkach. Osobą, która wyniosła grypsy z celi, był Ludwik Kubik, który jako jedyny nie został stracony i wyszedł na wolność w 1957 roku. Mama dostała od niego przez pośrednika część grypsów (niestety, nie była to całość); kilka z nich później dała rodzinie w Kwilczu, bo były skierowane do nich. Mama nie mówiła o tym, jakby bała się do tego wracać. Ciągle powtarzała: „Prawda się sama obroni i Łukasz będzie uznany za bohatera, ale ja nie chcę tego doczekać, ponieważ bym tego nie przeżyła”. I faktycznie – nie doczekała jego rehabilitacji w 1991 roku. Zmarła rok wcześniej.
Jakie znaczenie miały grypsy?
To były relikwie. Nie każdy mógł ich dotknąć. Bywały chwile, że mama czytała nam je na głos. Teraz mamy w swoim domu parę grypsów.
Jednym z adresatów grypsów był pani pierwszy mąż – Andrzej Ciepliński, do którego ojciec jasno pisał: „Pamiętaj, że istnieją tylko trzy świętości: Bóg, Ojczyzna i Matka. Bądź dobry dla Matki. Zostań lekarzem, inżynierem, naukowcem lub ekonomistą. Co wolisz. Nie zapominaj o ojcu i jego idei”.
Wiedział o tym, że były do niego pisane grypsy od ojca, czytał je i starał się do nich stosować, choć nie uzewnętrzniał tego. Nosił te treści głęboko w sercu. W którymś momencie, na początku naszego związku, opowiedział mi o losie ojca i pokazał z ogromnym pietyzmem grypsy, które były u nich w domu. Potem już rzadko do tego wracaliśmy. Szkoda tylko, że ten najważniejszy został ujawniony dopiero w roku 2006.
Dlaczego tak późno?
Też chcielibyśmy to wiedzieć. Ludwik Kubik przekazał na moje ręce te grypsy w 2006 roku, za pośrednictwem jakiegoś pana z rzeszowskiego oddziału IPN. Do grypsów był dołączony własnoręcznie napisany przez niego list.
Nasuwa się pytanie, dlaczego Ludwik Kubik, który był w celi z Łukaszem Cieplińskim, nie przekazał ich pani osobiście, ale przez pośrednika?
Grypsy były zawinięte w chusteczkę, która wolą Kubika miała być darowizną dla rzeszowskiego oddziału IPN. Ludwik Kubik przecież organizował w 1991 roku proces rehabilitacyjny Łukasza Cieplińskiego, spotykaliśmy się z nim przy tej okazji, ale nie wręczył ich wówczas osobiście. Nie wiem, czemu nie miał odwagi.
Jaka była pani reakcja na otrzymanie grypsów od Ludwika Kubika?
W Rzeszowie u kuzynów Andrzeja, państwa Pisulińskich, czytaliśmy je pod lupą, ze wzruszeniem, choć to za słabe określenie. To było dla nas wszystkich wielkie przeżycie, jak na tak małym skrawku bibułki można tyle przekazać. Jak się je czytało, to człowiek wstrzymywał oddech. Dotyk tego papieru przenosił nas w zupełnie inną rzeczywistość. Te grypsy były hibernacją czegoś niemal świętego.
Ma pani swój „ulubiony” gryps?
Mam, ale nie chcę o tym mówić.
Czy Andrzej Ciepliński, który zmarł w wieku 25 lat, wybaczył oprawcom swojego ojca?
Nie potrafię na to odpowiedzieć. Byłam z nim – jako żona – bardzo krótko. Po jego śmierci mieszkałam z jego mamą przez dwa lata. Gdy z nią rozmawiałam, gdy sobie wspólnie gawędziłyśmy, ona mówiła: „Wiesz, ja w ogóle nie mam żalu do tych oprawców. Oni wykonywali przecież taki zawód”. Wybaczyła im. Czy Andrzej? Nie wiem. Miał, jak mama, wysublimowaną wrażliwość. To są owoce kulturowego, rodzinnego wychowania. Ale o tym, co on czuł w stosunku do katów swojego ojca, nigdy nie rozmawialiśmy. Mama natomiast na nikogo nie powiedziała nigdy złego słowa. Każdego potrafiła wytłumaczyć, wczuć się w jego sytuację. Swoją dobrocią kruszyła wszystkie lody.
Jak wygląda dziś sytuacja z grypsami? Niektóre znamy tylko z odpisów
Są rozproszone. Część znajduje się w szkole w Rzeszowie, część, która była w Londynie – jest w krakowskim oddziale IPN; jeden w oddziale rzeszowskim, reszta – nie wiadomo.
Jaka była wasza miłość z Andrzejem?
Był chory na nowotwór. Nasze życie kręciło się więc cały czas wokół niego. Nie mówiliśmy mamie, co się dzieje, choć ona się domyślała. Było jeżdżenie po lekarzach, szpitalach. Musiałam wychodzić z pracy, aby iść do szpitala i go karmić. To nie był trud, ale normalność. Wieczorem szłam go przebrać i umyć. Później pomagała nam zaprzyjaźniona lekarka. Pierwsza operacja była w Poznaniu, między naszym ślubem cywilnym a kościelnym. Moja mama opiekowała się nim w Poznaniu, a ja jego mamą w Rzeszowie, gdzie pracowałam. Tu nie było miejsca na romantyzm, to była walka o życie. Umarł naturalną śmiercią. Najprzyjemniejsze chwile były wtedy, gdy jako narzeczony przyjeżdżał do Poznania i jeździliśmy sobie po okolicy. Albo jak ja jechałam do Rzeszowa, a on pokazywał mi całe Podkarpacie: poznałam Bieszczady, Łańcut, Krasiczyn… wszystkie najpiękniejsze miejscowości. Czasami zabieraliśmy na te wycieczki też mamę. Ona zostawała na dole i czekała na nas, a my szliśmy na przykład na połoniny. Tak wyglądało normalne życie młodych ludzi. O naszych uczuciach już nie chciałabym więcej mówić.
Czy miała pani jakieś problemy, przykrości, jeśli chodzi o nazwisko po mężu?
Obiecano mi posadę w muzeum na zamku w Łańcucie – i gdy tam pojechaliśmy, pokazałam dowód osobisty, zobaczono nazwisko… i już pracy nie było. Dzięki znajomościom mamy starałam się o pracę w muzeum rzeszowskim. Niestety, też się nie udało; powiedziano mi, że to już nieaktualne. Wszystko okazywało się nieaktualne. Dzięki sąsiadce mamy dostałam pracę w bibliotece Wyższej Szkoły Pedagogicznej. To była najcudowniejsza praca, jaką mogłam sobie wyobrazić. Stamtąd mogłam wychodzić do szpitala do chorego męża. Spotkałam się z ogromną serdecznością ze strony koleżanek, kolegów i dyrekcji.
Dziś pani mężem jest pan Jacek, macie córkę Martę. Cała rodzina przez długie lata utrzymywała serdeczną relację z Jadwigą Cieplińską. Pielęgnujecie pamięć o płk. Łukaszu Cieplińskim?
Tak, chwała takim bohaterom, jakim był mój teść. Mam ten zaszczyt, że mogłam nosić jego nazwisko i poznałam jego rodzinę. A Martę mama zawsze traktowała i kochała jak własną wnuczkę, oczywiście z wzajemnością. I to ona jest dzisiaj największą patriotką w rodzinie, jeździ z nami na wszystkie uroczystości związane z pamięcią o płk. Łukaszu Cieplińskim. Podchodzi do tego bardzo emocjonalnie. Podobnie, gdy tylko jesteśmy w Rzeszowie, obowiązkowo odwiedzamy grób rodzinny, gdzie zostali pochowani Andrzej i mama oraz jest tablica pamięci mojego teścia. Zawsze modlimy się za całą trójkę, która, wierzymy, jest już razem, szczęśliwa…
Warszawa, wrzesień 2021 r.

Andrzej Ciepliński z narzeczoną Magdaleną Czarnecką i ciocią Leonią Mosoczy. Rzeszów, przełom lat 60. i 70. Fot. Zbiory rodzinne Magdaleny Kuińskiej w dyspozycji E. Jakimek-Zapart