Nieudana ucieczka
26 sierpnia 1970 roku godz. 17.30 z lotniska Katowice-Pyrzowice wystartował samolot Polskich Linii Lotniczych LOT Antonow An-24w. Lotniskiem docelowym było warszawskie Okęcie. Na pokładzie znajdowało się 28 osób. Wśród nich cichy 27-latek, Rudolf Olma z Bielska-Białej. W torbie wśród pomarańczy i innych słodkości wiezie tort w którym, między dwoma waflami oblanymi czekoladą, znajduje się plastikowa torba a w niej dwie laski trotylu o wadze 400 gramów z wyzwalaczem i 9-woltową baterią. Do tego zegarek. W ostatnich czasach udało się kilku osobom uciec porywając samolot Olma chciał dokonać tego samego. Po około minucie lotu, gdy samolot osiągnął wysokość około 1,5 tys. metrów, Olma wstał, podszedł do kabiny pilotów. Opierając się o drzwi plecami, pokazuje tort i krzyczy, że to porwanie. Następnie każe stewardesie przekazać kapitanowi, by zamiast do Warszawy leciał do Wiednia. W przeciwnym razie dojdzie do eksplozji bomby ukrytej w cieście. Żeby ją zdetonować, wystarczy pociągnąć za sznurek przyczepiony do palca. Pasażerowie reagują w zaskakująco spokojny sposób. Wszystkie dotychczasowe porwania kończyły się happy endem, a niejedna osoba na pokładzie z przyjemnością chciała się dać porwać aby zamienić życie w PRL na bogatą i spokojną Austrię. Olma nie planuje żadnej detonacji chce tylko nastraszyć załogę. Natomiast samolot w tym momencie wykonuje gwałtowny manewr, porywacz traci równowagę, tort wypada mu z rąk i po gwałtownym szarpnięciu sznurka eksploduje w powietrzu. Gdyby tort wybuchł na podłodze, najpewniej uszkodziłby przewody paliwowe i wszyscy by zginęli. Na szczęście eksplozja następuje na wysokości około półtora metra. W jej wyniku Olma traci oko, rękę, doznaje poparzeń twarzy i klatki piersiowej. Rannych zostaje również 23 pasażerów, większość doznała uszkodzeń wzroku i słuchu, dwóch ma zmiażdżone jądra, ale wszyscy żyją. Kabina tak bardzo wypełniła się dymem, że już w ogóle nie było widać deski przyrządów. Jedynym, co mogłem w tej sytuacji zrobić, było otworzenie okna. Inaczej nie dało się rozhermetyzować samolotu. Hałas był potworny – wspominał kpt. Ziomek. Mechanik Janusz Tołłoczko był wstrząśnięty widokiem, choć, jak przyznał, gdy zajrzał do przedziału pasażerów, nie było widać krwi.
– Przed oczami mam obraz pasażerów, próbujących zasłonić sobie twarze. Ręce mieli rozczapierzone i miały kolor czekoladowy. W kabinie było pełno dymu – zeznał.

Wyrok zapada już po 13 dniach. Olma zostaje skazany na 25 lat więzienia. Jego skrucha jest jak najbardziej szczera, po ogłoszeniu wyroku wszystkich przeprasza. Jasne jest, że nie chciał nikomu uczynić krzywdy, tylko dostać się do kraju, z którym czuł się najbardziej związany.
Porywacz został zwolniony za wzorowe sprawowanie 1988 r., po 17 latach za kratami. PRL już się walił, ale Olma nie zamierzał od środka oglądać upadku. Pozbierał na wycieczkę Orbisu do Hamburga i już nie wrócił. Mieszka pod Frankfurtem.