Polewaczka milicyjna znowu w domu
Wczoraj wrócił do nas samochód milicyjny z armatką wodną po konserwacji w nowej aranżacji. Wcale nie było łatwo wprowadzić olbrzymi pojazd na nasz wewnętrzny dziedziniec, gdzie będzie prezentowany zwiedzającym.
Pan Artur Zys, który od lat zajmuje się naprawą i konserwacją pojazdów zabytkowych zaprezentował pracownikom muzeum mechanizmy ukryte we wnętrzu pojazdu. Opowiedział też o odkrytych przez siebie tajemnicach. Wszystkie szyby i reflektory w samochodzie były opancerzone i okratowane w sposób uniemożliwiający uszkodzenie pojazdu. Był zabezpieczony zarówno od uderzenia lecącym kamieniem jak i przed butelką z benzyna zapalającą tzw. „koktajlem Mołotowa”. Po lewej stronie patrząc od przodu pojazdu, za kabiną znajduje się silnik napędzający pompę wodną. W tych pojazdach najczęściej stosowano silniki od samochodu Wołgi do obsługi armatki. Obok silnika znajdują się dwa wielkie akumulatory. Z tyłu olbrzymiego zbiornika na wodę znajduje się system węży i filtrów umożliwiająca pobór wody nawet zanieczyszczonej ze stawów, jezior czy rzek. Po prawej za szoferką jest pompa wodna, a niżej, za podwójnymi drzwiami, specjalny wąż do ataku bezpośredniego. Taki atak był bardzo niebezpieczny ponieważ ciśnienie w tym wężu było jeszcze wyższe niż w armatce. Przekrój jego zaś mniejszy, stąd strumień wody węższy. Funkcjonariusz nim kierujący mógł wchodzić w miejsca w które nie był w stanie wjechać pojazd lub nie dosięgała armatka. W kabinie do obsługi były cztery osoby. Kierowca operował dwoma dyszami znajdującymi się na dole, tuż pod błotnikami z przodu pojazdu. Dowódca wozu obsługiwał dysze znajdujące się na masce. Z tyłu kabiny każdy z dwóch funkcjonariuszy obsługiwał po jednej dyszy obrotowej znajdującej się na dachu. Była to bardzo groźna broń, choć wygląda tak niewinnie. Ciśnienie miotanej wody było tak duże, że z odległości kilkunastu metrów wyrzucane krople wody były w stanie przebić skórę, z odległości trzydziestu metrów strumień wody zwalał z nóg, a zasięg strumienia wody dochodził do pięćdziesięciu metrów. Użycie armatki wodnej niemal zawsze zostawiało na ciele demonstrantów ślady w postaci sińców. Takimi armatkami atakowano demonstrantów na placu Zamkowym w Warszawie, Rynku Starego Miasta w Krakowie, w Radomiu, Lubiniu, Gdańsku…
Relacja fotograficzna Maryla Ścibor-Marchocka: